Zbliżają się wakacje, kiedy – jak wiadomo – tradycyjne metody nauki nie sprawdzają się najlepiej. Można się oszukiwać, że z własnej, nieprzymuszonej woli odświeży się całą gramatykę albo nadrobi zaległości z podręcznika, na którym pracowało się przez cały rok. To świetny pomysł, ale szybko okazuje się, że piękna pogoda, duża ilość niezorganizowanego czasu oraz tysiące przyjemniejszych rzeczy do roboty odciągają nas od planów.
Z drugiej strony, jeśli ktoś poważnie myśli o języku angielskim lub po prostu go lubi, szkoda byłoby zostawiać go odłogiem przez dwa, trzy czy cztery miesiące lata. Oprócz wielu mniej standardowych metod i pomysłów, które polecam samoukom, warto w tym kontekście przyjrzeć się też wyjazdowym kursom angielskiego.
Moje doświadczenia z kursami językowymi zagranicą
Od razu przyznaję się, że nigdy nie byłem na zorganizowanym kursie języka angielskiego zagranicą, ale w 2004r. miałem okazję spędzić miesiąc na kursie języka niemieckiego w miejscowości Freiburg im Breisgau dzięki stypendium organizacji promującej polsko-niemiecką współpracę. Mam fenomenalne wspomnienia z tego kursu.
Zajęcia odbywały się codziennie w godzinach porannych, a po obiedzie można było udać się na dodatkowe warsztaty lub wykłady. Freiburg jest dość prężnym ośrodkiem akademickim i wszystkie zajęcia odbywały się na kampusie uniwersyteckim, a kursanci mieli otwarty dostęp do wszystkich czytelni i bibliotek. Jednym słowem, jeśli chodzi o jakość nauczania oraz dostęp do materiałów, niczego nam nie brakowało.
W pierwszy dzień każdy uczestnik programu napisał test, który posłużył za podstawę podziału na grupy. Ku swojemu zdziwieniu trafiłem do najlepszej z nich. Znalazły się w niej głównie osoby z Rosji, Polski, Czech, Węgier oraz krajów byłej Jugosławii. Do tego kilka rodzynków z krajów zachodnich – magister germanistyki z Japonii, doktorant matematyki z Włoch, student filozofii z Francji, bardzo ambitna dziewczyna z Irlandii Północnej, sekretarka z Hiszpanii, młodziutka Szwedka kochająca języki oraz trzydziestoletni Duńczyk. Razem jakieś 18-20 osób.
Więcej niż lekcje
Aspekt towarzyski całego wyjazdu był co najmniej tak samo ważny, jeśli nie ważniejszy, niż same zajęcia w klasach. Nie jestem prywatnie aktywnym użytkownikiem Facebooka i – szczerze mówiąc – mam może z czterdzieści osób wśród znajomych, z czego ponad jedna czwarta to właśnie osoby, które poznałem w 2004r. we Freiburgu. Przez pewien czas w grupie około dziesięciu osób pisaliśmy do siebie nawet e-maile ze zdjęciami i podsumowaniem tego, co się u każdego z nas wydarzyło.
Praktycznie każdego dnia coś się działo. Pamiętam jak dziś wizytę w redakcji lokalnej gazety Badische Zeitung, podczas której mieliśmy okazję zwiedzić ich siedzibę i drukarnię oraz zadać kilka pytań wydawcom i dziennikarzom. Każdy uczestnik spotkania dostał też pierwsze, powojenne wydanie tego dziennika. Na jego podstawie zrobiłem potem w klasie prezentację (każdy jedną musiał) o tym, jak zmieniła się lokalna prasa od lat 40.
Z ciekawszych wydarzeń pamiętam też wycieczkę do Alzacji we Francji, a szczególnie zwiedzanie miejscowości Colmar. Po raz pierwszy zwiedzałem miasto na zasadzie gry miejskiej. Polegało to na tym, że od przewodników otrzymaliśmy mapę miasta wraz z listą zadań do wykonania. Wszystkie odpowiedzi wymagały przeczytania czegoś, orientowania się w przestrzeni czy zagadania kogoś po niemiecku. To w tej grze dowiedziałem się, na jaki zakon mówiło się psy Boga (Hunde des Herrn). Dzisiaj wystarczy wpisać to hasło na komórce w Google i po krzyku, ale wtedy wokół takich zadań trzeba było się nieźle natrudzić.
Do tego dochodzą pikniki, wyjścia do klubów nocnych, wycieczki (np. do muzeów w Bazylei w Szwajcarii), spotkania w mniejszym i większym gronie, projekcje filmów, konkursy i wiele, wiele innych atrakcji.
Efekty – nie tylko językowe
Dopiero gdy w październiku wróciłem w Poznaniu na uczelnię na kurs niemieckiego, w pełni zauważyłem, jakie piorunujące postępy poczyniłem w tym języku, szczególnie jeśli chodzi o swobodę komunikacji i pewność siebie. Mój niemiecki przestał być też aż tak książkowy i mechaniczny, nie mówiąc o tym, że po prostu czytanie czy mówienie w tym języku zaczęło mi sprawiać przyjemność.
Miałem też kilka innych epizodów zagranicznych (np. pół roku Erasmusa w Helsinkach, Work and Travel w Kalifornii, stypendium dziennikarskie w Missouri) i moje wrażenia, jeśli chodzi o wpływ takich wydarzeń na swobodę władania językiem obcym, zawsze były podobne. To wielki zastrzyk pozytywnej energii – okazja do poznania ludzi, sprawdzenia się w naturalnym środowisku językowym, zrobienia niebanalnych postępów i odbudowania motywacji, o którą na klasycznych kursach czasami trudno.
Zresztą podobne doświadczenia mają też moi znajomi, którzy mieli styczność z dobrze zorganizowanymi kursami języków obcych zagranicą. Dla jednej z moich koleżanek taki letni wyjazd do Berlina w trakcie liceum stał się ważnym punktem przełomowym – studiowała potem germanistykę i pracowała przy obsłudze niemieckich firm. Jedna z (bardzo niepozornych) kursantek, którą uczyłem w prywatnej szkole angielskiego w Poznaniu, po wakacjach spędzonych na kursie angielskiego w Londynie dopięła swego i dostała się na londyńską uczelnię, która kształci realizatorów dźwięku. Wiem, bo sam pisałem jej referencje.
Oczywiście można też pojechać samemu do Anglii czy Szkocji, np. do sezonowej pracy, i liczyć, że uda się w międzyczasie podszkolić język. Prawdopodobnie w jakimś zakresie się uda. Ale nie ma się co oszukiwać, że stworzymy sobie sami podobne warunki jak dobra szkoła językowa specjalizująca się w wyjazdowych kursach wakacyjnych (np. Kaplan International wyspecjalizowany w wyjazdowych kursach angielskiego).
Jak wybrać dobry kurs?
Same zajęcia powinny stać na naprawdę dobrym poziomie, mimo tego że organizowane są w lecie. Warto przed wyjazdem sprawdzić opinie o organizatorze kursu, dowiedzieć się więcej o kadrze oraz całym zapleczu dydaktycznym. Na kursie we Freiburgu w 2004r. musieliśmy naprawdę ciężko pracować, włącznie z zadaniami domowymi, pracami pisemnymi czy prezentacjami przed resztą grupy.
Dla mnie zawsze ważny był też kontakt z ludźmi z całego świata, więc gdybym teraz wyjeżdżał na podobny wakacyjny program, chciałbym wiedzieć, czy mogę się spodziewać międzynarodowego towarzystwa na i po zajęciach. Jaki jest sens jechać na kurs do Anglii, Irlandii, Stanów czy Szkocji, gdzie większość grupy to Polacy, a zajęcia prowadzi polski anglista?
Jeśli chodzi o wszystkie bonusy w stylu dodatkowe wycieczki, konkursy, warsztaty, dostęp do materiałów i interesujących metod nauki, też warto sprawdzić to przed podpisaniem umowy. Trudno sobie wyobrazić, żeby w letnich miesiącach 100% czasu spędzać na standardowej nauce w klasach, bibliotece czy własnym pokoju. Im bogatszy program takiego wyjazdu, tym więcej będziemy się mogli nauczyć w niekonwencjonalny sposób.
W przeszłości, przeglądając oferty kursów hiszpańskiego zagranicą, spotkałem się z ciekawą opcją zakwaterowania u lokalnej rodziny. Moim zdaniem to fenomenalny pomysł i jeśli mamy taką możliwość, warto z niej skorzystać. Nie tylko dla korzyści językowych, ale przede wszystkim kulturowych i towarzyskich.
Cóż – jeśli w przyszłości moje dziecko zgłosi się do mnie z pomysłem wyjazdu na zagraniczny kurs języka angielskiego, a mnie będzie na to stać, może liczyć na moją przychylność. Do niedawna sam rozważałem wakacje w Hiszpanii połączone z kursem języka hiszpańskiego dla początkujących lub podobne przedsięwzięcie w Moskwie, Sankt Petersburgu czy innym rosyjskim mieście. Mam nadzieję, że kiedyś zrealizuję swoje plany.
Artykuł zainspirowany przez szkołę Kaplan International, która specjalizuje się w organizacji zagranicznych kursów języka angielskiego. Jej oferty obejmują kurs plus zakwaterowanie. Kursy można odbyć między innymi w Anglii, USA, Szkocji, Australii, Kandzie, Nowej Zelandii oraz Irlandii.